Nożem w bogo-ojczyźnianą grafomanię
Słychać szum sali przerwany gwizdami i okrzykami „Precz z Chorążyną”. Następnie dochodzą odgłosy szarpaniny.
Byli niezastąpionymi showmanami dwudziestolecia międzywojennego. Nierozłącznym elementem ich życia stanowiły skandale, których rozmach wpędziłby w kompleksy większość gwiazd rocka. Skamandryci mieli talent, kobiety i pieniądze. Wierzyli w sztukę i prawo artysty do szargania każdej świętości. Najbardziej zaś nienawidzili sztampy, zwłaszcza tej wzniosło-patriotycznej. Zwłaszcza kiedy przyciągała masową widownię. Dlatego ogromna popularność spektaklu Stefana Krzywoszewskiego „Pani Chorążyna”, stanowiła dla Antoniego Słonimskiego i Juliana Tuwima kamień obrazy.
Plan był prosty, ale mimo to do ataku w Teatrze Polskim przygotowali się bardzo starannie. Jarosławowi Iwaszkiewiczowi powierzyli stanie na czatach. Natomiast malarzy: Kamila Witkowskiego i Aleksandra Świdwińskiego, wspartych przez redaktora Wojciecha Grydzewskiego, rozmieścili na balkonach. Sami organizatorzy prowokacji zasiedli na widowni, by w odpowiednim momencie wznieś okrzyki protestu. Jana Lechoń ruszył do boju z wielkim bukietem w dłoniach. Otrzymał wytyczne, żeby udawać wielbiciela aktorki, grającej tytułową „Chorążynę”. Po dostaniu się na scenę miał zablokować ją kwiatami, a następnie wygłosić przygotowane przez Słonimskiego oświadczenie, potępiające dzieło Krzywoszewskiego. Wówczas malarze i Grydzewski winni zarzucić widownię ulotkami z manifestem, którego fragment brzmiał:
„Młodzież literacka piętnuje niesłychany fakt wystawienia na deskach pierwszego w Polsce teatru sztuki p. Stefana Krzywoszewskiego jako ciężką obrazę sceny narodowej, protestuje jak najkategoryczniej przeciw podporządkowaniu interesów artystycznych względom kasowym”
22 grudnia 1918 r. poranne wydania warszawskich dzienników doniosły, że atak „literackiej bojówki” rozpoczął się od gwizdów i okrzyków. Po czym „młody poeta Jan Lechoń” wdarł się na scenę, ale wśród ogólnego rozgardiaszu nikt nie potrafił się zorientować – po co. „A tu wrzask, krzyk, Lechonia nikt nie słyszy, a ulotek nie ma. Okazało się, że malarzom, którzy rzadko chodzili do teatru, sztuka się spodobała” – wspominał Słonimski. Skończyło się wielką klapą, a zirytowani widzowie przypuścili atak na poetów. Obezwładnili ich, a następnie oddali w ręce policji.
„Literacka bojówka” wylądowała w komisariacie przy ul. Bendarskiej. Tam najlepiej zapowiadającym się polskim pisarzom wlepiono mandaty za zakłócanie porządku. O czym następnego dni huczała cała stolica. Po zapłaceniu kary Słonimski oświadczył, że: „sztukom patriotyczno-idiotycznym” nie zamierza odpuścić.
Gdy Polska w listopadzie 1918 r. odzyskała niepodległość z wielkim impetem w życie publiczne weszła grupa twórców, która rok później zyskała miano Skamandrytów. W Warszawie co chwila było o nich głośno, bo nie zamierzali, jak ich starsi koledzy, czekać na publiczność, lecz nieustannie atakowali ją swymi pomysłami.
„Rodacy! Robotnicy, żołnierze, dzieci, starcy, ludzie, kobiety, inteligenci i pisarze dramatyczni! Dnia 29 listopada w Piątek o godz. 9 wieczór otwiera się Pierwsza Warszawska Kawiarnia Poetów «Pod Picadorem» Nowy-Świat nr 57” – głosiła ulotka kolportowana w Warszawie. Poeci odgrażali się w niej, że powstanie tam: „Wielka Kwatera Główna Armji Zbawienia Polski od całej współczesnej literatury ojczystej”.
Wkrótce okazało się, że „pikadorczycy” – bo takie miano wówczas zyskali – na poważnie zabrali się za walkę, z jak mówili: „bogo-ojczyźnianą grafomanią”. Przy czym częściej od pióra, używali zupełnie innych rodzajów oręża. Najbardziej bawiło ich chadzanie do teatru na sztuki starych, konserwatywnych dramaturgów, żeby tak długo buczeć i gwizdać, aż spektakl zostanie przerwany.
Wedle policyjnego protokołu, sporządzonego po aresztowaniu Antoniego Słonimskiego w Teatrze Rozmaitości, poeta „swym zachowaniem uniemożliwił pracę aktorom grającym w sztuce Stanisława Kozłowskiego pt. «Trybuni»”. Osiągnął to: „przerywając tok sztuki obelżywymi komentarzami”. Ku wielkiemu zaskoczeniu stróży prawa Słonimski lżył aktorów i autora, będąc zupełnie trzeźwym, co sprawdzono kilkukrotnie.
Gdy Skamandryci zaciekle walczyli z konserwatywną sztuką, niespodziewanie wyrósł im groźny konkurent w postaci futurystów. Oni również odrzucali zastane konwencje artystyczne, lecz w odwrotności do Słonimskiego i spółki szokowali odbiorców nie tylko treścią i ideami, lecz także formą. Łamiąc wszelkie zasady. Głośno zrobiło się o nich w kraju, gdy nocą 15 listopada 1919 r., podczas wieczoru poetyckiego w Wilnie, Anatol Stern wyrecytował wiersz: „Uśmiech Primavery”, w którym opisywał swój pośmiertny los. „Anatol Stern (futur z Warszawy)/ Popłynę gwiżdżąc do raju/ Gdy dzwonki, łąki dzwonią w maju,/ Gdy uśmiechnięty paź/ W pomarańczowym gaju/ Całuje usta Lil i Kaś/ I każe się im na trawie kłaść; (One mdleją: „dajże spokój, aść”)” – recytował Ster, nieco skonfundowanej publiczność. Bomba wybuchła, kiedy przeszedł do frazy: „Z ukłonem sam Bóg, jak lokaj/ Aromatyczny, soczysty/ W kieliszku poda tokaj”. O czym już rano dowiedziała się wileńska kuria biskupia. Trzy tygodnie po wniesionej przez duchownych skardze policja aresztowała w Warszawie Sterna. Następne pół roku poeta spędził w wileńskim areszcie, czekając na proces. W tym czasie listy i artykuły w obronie futurysty pisali m.in.: Stefan Żeromski, Leopold Staff, Antoni Słonimski, a nawet Juliusz Kaden-Bandrowski. Jednak sąd pozostał nieugięty i po krótkim procesie uznał wniesione przez prokuratora zarzuty obrazy uczuć religijnych i bluźnierstwa za zasadne. Skazując Sterna na rok twierdzy.
Poeta miał sporo szczęścia w nieszczęściu, ponieważ w tym samym czasie ruszyła bolszewicka ofensywa na Warszawę. Ogłoszono więc powszechną amnestię i Stern wyszedł na wolność. Natomiast gdy Armia Czerwona poniosła klęskę, futuryści znów zaczęli dokazywać.
Po napisaniu poematu „Nagi człowiek w śródmieściu” Stern latem 1921 r. postanowił zademonstrować warszawiakom, jak jest oddany poezji. Ogłosił więc, że zamierza odczytać swój utwór w centrum stolicy, odziany jedynie w przepaskę biodrową z muślinu. Jednocześnie obiecując, że na koniec ją podpali. Recytacji przyglądał się tłum gapiów, żądnych ekstremalnych doświadczeń. Jednak, gdy w końcu goły Stern sięgnął po zapalniczkę i wykrzesał ogień, ręka mu zadrżała i zamiast podpalić przepaskę, rzucił się do ucieczki. Tłum był trochę rozczarowany, lecz o futurystach zrobiło się jeszcze głośniej. Wówczas na debatę o sztuce wyzwał ich sam Witkacy. Umówiono ją na 10 sierpnia 1921 r. w Zakopanym. Jadąc na debatę, futuryści zatrzymali się w Krakowie. Tam Brunon Jasieński zorganizował happening muzyczny. Wynajął furmankę, postawił na niej fortepian, a następnie namówił kolegów do zdjęcia ubrań.
Tamtego poranka konserwatywni z natury krakowianie ujrzeli jak przez rynek przesuwa się goły Jasiński, walący z zapałem w klawisze fortepianu. Furmankę, na której się przemieszczał, ciągnęła za dyszel grupka futurystów odzianych jedynie w przepaski biodrowe. O obyczajowym skandalu rozpisywały się gazety nie tylko w Galicji. Tymczasem do stolicy Tatr tłumnie zjechali się też fani Słonimskiego i Tuwima. Zainteresowanie spotkaniem okazało tak duże, że Witkacy kasował od wszystkich opłatę za możność wejścia na salę.
Na początek swe wiersze zaczął czytać Anatol Stern. Jednak niewiele usłyszano, bo Skamandryci krzyczeli z widowni: „Czytaj pan coś o Talmudzie”. Wreszcie na scenę wdarł się Lechoń i siarczyście spoliczkował Sterna. Obie strony zamierzały rzucić się na siebie z pięściami, ale nagle wkroczyła policja. Sprowadził ją zakopiański inspektor klimatyczny niejaki Korczyński, gdy dowiedział się, że Witkacy organizuje bez jego pozwolenia imprezę masową, na której zarabia. Policjanci skonfiskowali zebraną kwotę oraz wyprosili zebranych.
Jednak ci nie zamierzali tak po prostu kończyć fascynującej dyskusji o sztuce. Przenieśli się więc na Krupówki, gdzie zaczęli rzucać w siebie kamieniami oraz jajkami. „Jajka są bronią jedynie godną człowieka cywilizowanego: przypominają granaty, a nie są śmiertelne” – ogłosili potem futuryści, uznając się za moralnych zwycięzców debaty ze Skamandrytami.
Swoje przekonanie wyeksponowali w rozkolportowanym na początku listopada 1921 r. manifeście ideowym pt. „Nuż w bżuhu”. Jego autorzy – Jasiński i Stern oznajmiali, że: „Dźgnięte nożem w brzuch ospałe bydlę sztuki polskiej zaczęło ryczeć. Przez otwór żygnęła lawa futuryzmu”. Po czym informowali czytelników, iż w poezji: „pozostawiamy rym i rytm gdyż są pierwsze i zapładniające”, natomiast gwarantują sobie swobodę co do: „form gramatycznych, ortografji i przestankowania”. Wreszcie obaj deklarowali, że: „mickiewicz jest ograniczony słowacki jest niezrozumiałym bełkotem” – pisząc nazwiska narodowych wieszczy małymi literami.
Lwowska „Gazeta Wieczorna” nawała wówczas futurystów „apostołami zboczeń”. Podchwyciła to „Rzeczpospolita” w artykule „Głupota i zbrodnia”. Dodając, że tacy twórcy, jak: Stern, Jasieński czy Aleksander Wat przygotowują w Polsce: „grunt pod posiew bolszewizmu”. Po licznych publikacjach prasowych 14 grudnia 1921 r. cały nakład manifestu pt. „Nuż w bżuhu” skonfiskowała cenzura.
Miłośnicy polskiej literatury zaczęli wówczas ze wszystkich sił kibicować Skamandrytom, gdy ci obiecali, że żadnej imprezy futurystów nie pozostawią bez odpowiedzi. Jak miało to w praktyce wyglądać pokazał pierwszy warszawski wieczór autorski Aleksandra Wata. Przy muzyce jazzowej zamierzał on recytować swe utwory. Zdążył jedynie zacząć, gdy na salę wdarli się Tuwim i Słonimski, po czym obrzucili go kamieniami. Obaj woleli tę formę polemiki od walki wręcz, w której lepiej sprawdzał się Lechoń.
Co ciekawe, choć w swych utworach Futuryści gloryfikowali rewolucję i przemoc, to gdy przychodziło do czynów, to znani z romantycznej twórczości Skamandryci okazywali się zdecydowanie skuteczniejsi. Jednak to, że moda na futuryzm w II RP przeminęła bardzo szybko, zaś rywale zdominowali artystyczny parnas, nie wynikało jedynie z rękoczynów. Po porostu brak interesujących treści okazywał ważniejszy od nawet najbardziej szokującej oprawy. Goli futuryści szybko znudzili się odbiorcom, w odwrotności do niezwykle płodnych na polu poezji i satyry Skamandrytów, którzy zawsze pamiętali o swych śmiertelnych wrogach. „Łza się w oku kręci, gdy wspominam, jak tośmy sobie w tych pięknych czasach wymyślali” – pisał pół wieku później Antoni Słonimski.
Źródła:
Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989.
Joanna Kuciel-Frydryszak, Słonimski. Heretyk na ambonie, Warszawa 2012.
Mariusz Urbanek, Tuwim, Wrocław 2004.
Krzysztof Jaworski, Kronika polskiego futuryzmu, Kielce 2015.
Andrzej Zawada, Dwudziestolecie literackie, Wrocław 1995.
Kazimierz Wyka, Rzecz wyobraźni/Dwa skrzydła poezji Anatola Sterna, Warszawa 1977.
Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach programu „Kultura w sieci”.